31.08.2012

Kluczowe Decyzje


Autor: George W. Bush
wydawnictwo: Wydawnictwo Akcent
data wydania: wrzesień 2011
ISBN: 978-83-62180-53-0
liczba stron: 500


Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki... O tym stanowisku marzy wielu polityków. Tysiące zwykłych obywateli gotowe jest poświęcić cały swój wolny czas i ostatni grosz, by wesprzeć uwielbianego kandydata na to stanowisko. Prezydent tego kraju w oczach wielu ludzi urasta do rangi nadczłowieka, swoistego bohatera który jest w stanie odmienić losy milionów na lepsze. Zastanawiam się, jak zareagowaliby politycy, gdyby powiedzieć im, że w trakcie prezydentury będą zmuszeni zadecydować, czy wolno zestrzelić samolot pełen niewinnych obywateli...

Od czasu do czasu nachodzi mnie ochota na książkę naprawdę wymagającą. I nie chodzi mi tu o książkę trudną w odbiorze, bardziej pełną informacji, wręcz przeładowaną informacjami z którymi trzeba się zapoznać, czasem poszukać dodatkowych źródeł, by pojąć ich istotę. Taką książką była dla mnie przykładowo biografia S. Jobsa, która zrobiła na mnie ogrone wrażenie i stała się dla mnie przepustką do lepszego zrozumienia świata informatycznych nowinek.

Gdy po raz pierwszy natknęłam się na książkę G. W. Busha wiedziałam, że stanie się ona moim kolejnym wyzwaniem, tym razem z zakresu światowej polityki. Na jej przeczytanie poświęciłam miesiąc, co moim zdaniem stanowi naprawdę dobry wynik biorąc pod uwagę ogrom wydarzeń, nazwisk i problemów, z jakimi przyszło mi się spotkać.

"Kluczowe decyzje" często nazywane są autobiorgafią Busha, choć ja sama odbieram ją bardziej jako refleksję na temat dylematów, z jakimi prezydent musiał zmagać się podczas dwóch kadencji. Nie zabrakło również paru bardziej osobistych akcentów, jednak stanowią one jedynie nieznaczny procent pomiędzy licznymi zagadnieniami i w pośredni sposób również wiążą się z prezydenturą.

Autor rozpoczyna swoje refleksje, powracając do czasów, gdy zmagał się z problemem alkoholowym. Taki początek może nieco zaskakiwać, wydaje mi się jednak, że George W. Bush próbował w ten sposób zerwać z mitem nadczłowieka i pokazać się z bardziej ludzkiej, niedoskonałej strony, a dzięki temu zdobyć naszą sympatię. I chociaż o tym epizodzie w życiu Busha słyszało już wielu z nas (choćby za sprawą piosenki wokalistki Pink), z dużym zainteresowaniem przeczytałam o tym jak sam autor dojrzewał do myśli, że alkoholizm stał się również jego problemem i jak wyglądała jego droga do całkowitej abstynencji.

Dalsza część książki to już w dużej mierze zapis wydarzeń z okresu, gdy sprawował stanowisko gubernatora Teksasu a później najważniejsze stanowisko w kraju. Nie mogło tu zabraknąć obszernej relacji na temat 11 września i jego skutków, wojny w Iraku, huraganu Katarina czy kryzysu finansowego – wydarzeń o których tak często czytaliśmy na pierwszych stronach gazet czy słuchali w telewizyjnych wiadomościach. To dość niezwykłe uczucie, gdy czytelnik może porównać doświadczenia jednego z najpoteżniejszych ludzi na świecie do swoich własnych przemyśleń i wspomnień. Sama pewnie nigdy nie zapomnę, że gdy po rozbiciu sie pierwszego samolotu w WTC, katastrofę drugiego śledziłam już na bieżąco, podczas gdy prezydent Ameryki, jeszcze nie do końca świadom rangi problemu, spokojnie uczestniczył w lekcji w jednej z amerykańskich szkół...

Obok zdarzeń tak oczywistych, pojawiły się zagadnienia o których usłyszałam po raz pierwszy. Jednym z tych, które wzbudziły moje największe zainteresowanie był No Child Left Behind Act (kolejna aluzja w piosence Pink, której wcześniej zupełnie nie rozumiałam), projekt, który miał wymusić na szkołach utrzymanie pewnych standardów nauczania, a przez to zwiększyć szanse wszystkich młodych ludzi (przede wszystkim mniejszości narodowościowych) na uzyskanie przyzwoitego wykształcenia. Kto by pomyślał, że Bush marzył o tym by stać się prezydentem nauki, podczas gdy historia zrobiła z niego prezydenta wojny...

Prezydentura Busha to jednak nie tylko zdarzenia ale i ludzie – zarówno rodzina, bliższa i dalsza, jak i ludzie, którzy wpływali na jego politykę, często go inspirowali, czasem również wyprowadzali z równowagi. W wielu miejscach odnajdziemy anegdoty na temat jego stosunków z ojcem, żoną i córkami, wspólnych działaniach na arenie międzynarodowej z T. Blairem, trudnych relacjach z prezydentem Francji. Osobiście najbardziej zaskoczył mnie, choć i rozbawił opis trudnej, męskiej przyjaźni z W. Putinem. Co prawda można było się spodziewać, że wladcy dwóch tak potężnych państw mają ze sobą stały kontakt, lecz naprawdę miło było przeczytać, że miał on również bardziej osobisty charakter a między tymi jakże odmiennymi mężczyznami nawiązała się nawet specyficzna nić sympatii.

Książka "Kluczowe decyzje" z całą pewnością nie należy do łatwych. Od czytelnika wymaga przede wszystkim posiadania przynajmniej najbardziej podstawowych informacji na temat współczesnej historii, ale i dużej chłonności i mocy przetwarzania jeśli chodzi o całą masę przytaczanych nazwisk – politycy, prominenci różnych dziedzin, zwykli obywatele spotykani w najróżniejszych okolicznościach... O ile same opisywane wydarzenia są nadzwyczaj interesujące i mogą wywoływać szereg emocji, o tyle język książki nie należy do szczególnie atrakcyjnych. Czytając nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że każde słowo, każda opinia były ważone i dogłębnie analizowane, tak by końcowy efekt stał się do bólu neutralny. Doskonale zdaję sobie sprawę, że pamięć byłego prezydenta przy spisywaniu tych wspomnień mogła być wyjątkowo wybiórcza. Prawda leży zapewne gdzieś pomiędzy jego bardzo poprawną i nieco mdłą wersją a ostrą krytyką Pink, mimo to uważam, że całość to kawał historii o której warto pamiętać i o niej czytać. A sam Bush zasługuje na nieco więcej zrozumienia, bo pomimo wielu błędów, które naznaczyły jego prezydenturę, zdołał przeprowadzić kraj przez wyjątkowo burzliwy i bolesny okres.

Podobno ta książka sprzedała się w Ameryce w milionach egzemplarzy. Mam nadzieję, że Amerykanie nie kupili jej tylko po to, by postawić na półce, ale zadali sobie trud by ją przeczytać i trochę lepiej poznać swojego byłego prezydenta.


Kluczowe decyzje - CYFROTEKA.PL

30.08.2012

Marzyciele i Pokutnicy + List Otwarty autora





Autor: Krzysztof Spadło
wydawnictwo: Novae Res
data wydania: kwiecień 2012
ISBN: 978-83-7722-399-4
liczba stron: 344


Przyznaję całkiem otwarcie – nigdy nie przepadałam za opowiadaniami. Literatura grozy i fantastyka to nurty przed którymi chylę czoła, choć niekoniecznie należę do ich zwolenników. Dlaczego więc uparcie polowałam na egzemplarz książki „Marzyciele i pokutnicy” Krzysztofa Spadło? Po części z racji bardzo pozytywnych opinii ze strony osób, które książkę już czytały i póki co na ich gustach jeszcze nigdy się nie zawiodłam. W ich recenzjach pojawiały się spostrzeżenia, które intrygowały mnie na tyle skutecznie, by samej zaryzykować literackie spotkanie z tym debiutującym autorem.

29.08.2012

Projekt Boliwia: Podróż cz. 3


By nie tracić zbyt wiele czasu, już kilkanaście godzin po ślubie pakowaliśmy bagaże, z zamiarem wyruszenia w dalszą drogę. Markus niewiele się zastanawiając, zamówił jednego mikrobusa, który miał nas dowieść do dworca autobusowego. To chyba jeden z niewielu momentów, w których boliwijska i niemiecka mentalność idealnie się dopasowały. Boliwijska pozwoliła nam uwierzyć, że jakoś się do tego cuda wciśniemy a niemiecka pozwoliła tak to logistycznie dopracować, by wiara przeobraziła się w fakt. Jak to wyglądało, widać na zdjęciach...
 



26.08.2012

Projekt Boliwia: Niemiecko-boliwijski ślub...


Jak już chyba wspominałam, jadąc do Boliwii zakładaliśmy, że pierwszy tydzień pobytu w całości poświęcimy na przygotowania do ślubu. Rodzina Loli nie należy do specjalnie zamożnych i już sam przyjazd na ślub był dla niej tak dużym wydatkiem, że nie można było się spodziwać, że będą w stanie wesprzeć finansowo młodą parę. Tak więc Markus zmuszony był ponieść wszelkie koszta a co za tym idzie, próbował zaoszczędzić gdziekolwiek było to możliwe i bardzo liczył na naszą pomoc. Wesele miało odbyć się w sali, w której Markus zwykle prowadzi różne warsztaty na tematy religijne. W związku z tym naszym pierwszym zadaniem było doprowadzenie zarówno sali jak i posiadłości do porządku. Może nie brzmi to tak, jakby czekało nas mnóstwo pracy, należy jednak pamiętać, że posiadłość znajduje się w Boliwii ;-) Śmieci, które walają się po ulicach, często trafiają w okolice domostw i nikt specjalnie się tym nie przejmuje. Również mieszkańcy domów często zamiast poszukać najbliższego kosza, rzucają śmieci na ziemię. Ponieważ była to pierwsza akcja sprzątania, można sobie wyobrazić, z jaką ilością i różnorodnością śmieci mieliśmy do czynienia... W sumie zebraliśmy kilkanaście worków odpadów, które zostały później spalone na wielkim ognisku.

Drugim problemem jest kurz. W okolicy nie ma żadnych utwardzanych dróg i jeśli tylko przez kilka kolejnych dni zabraknie deszczu, tony kurzu roznoszą się po okolicy. Każdy z naszych pokoi wyposażony był w specjalną poduszeczkę, która miała zasłonić otwór pod drzwiami i ochronić wnętrze przed kurzem ale i tak każdego dnia na wszystkim osadzała się niewielka warstewka kurzu. Ponieważ osadza się on w każdym zakamarku, akcja odkurzania obejmowała dosłownie wszystkie powierzchnie, nawet dach. Zarówno my jak i rodzina Loli zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy, by doprowadzić okolicę do porządku choć i tak zdawaliśmy sobie sprawę, że po godzinie wiatr zrobi swoje...



Thomas podjął się karkołomnego zadania doprowadzenia do porządku wjazdu do posiadłości, tak by można było na niej parkować samochody. Tu chyba najlepiej widać jakie ilości kurzu fruwają po okolicy. Wykorzystując to, co było pod ręką stworzył wjazd, który faktycznie przetrzymał wesele a nawet kilka dni po nim, zanim jeżdzące w okolicy cieżarówki zrobiły swoje...



Ciotki i mama Markusa, tak jak przy każdej większej uroczystości, zajęły się pieczeniem ciasta. Pół nocy przeliczały swoje recepty na dostępne blachy, by skoro świt udać się na targ i kupić odpowiednią liczbę produktów. Ile kupiły, widać na taczce... 


Piekły cały dzień, jednak efekty były dalekie od tego co oczekiwały. Po pierwsze, w Boliwii praktycznie nie można dostać czereśni, które były integralną częścią paru przepisów. Drugim problemem stał się piec, który niestety nie utrzymywał stałej temperatury i najzwyczajniej w świecie rozgrzewał się do granic możliwości. Prawdopodobnie ten fakt był znany mieszkańcom posiadłości, bo w piecu zrobiono pokaźnych rozmiarów dziurę. Nieświadome problemu ciotki dziurę zakleiły, w wyniku czego pierwsze kilka blach, w dużym stopniu zwęglonych, powędrowało do zagrody świń.


Koniec końcem piekąca ekipa zdołała przygotować kilka rodzajów ciast ale wszystkie zgodnie przyznały, że pieczenie jeszcze nigdy nie było dla nich takim koszmarem ;-)

 
Ciasteczka w lewym rogu to typowe boliwijskie wypieki, w tym przypadku autorstwa mamy Loli. Twarde, niemal bez smaku ale Boliwijczycy bardzo je lubią ;-)

Mnie w udziale przypadło dość kreatywne zadanie – robienie dekoracji pod czujnym okiem znajomej kwiaciarki. Prawdę mówiąc zaplanowane dekoracje nie do końca pokrywają się z moim gustem, kwiaciarce powiedziałam wprost, że bardziej kojarzą mi się ze stroikami na święta Bożego Narodzenia, ale panna młoda chciała coś takiego, tak więc dokładnie takie stroiki dostała ;-)


 
Pozostała jeszcze dekoracja sali. Niemal wszystko co się tam pojawiło, zostało wypożyczone z jednej firmy – plastikowe krzesła, narzuty dzięki którym wyglądały w miarę przyzwoicie, stoły a właściwie ławki w gorszym stanie, niż te, które znajdziemy w szkołach i obrusy, które zatuszowały również ten problem, do tego cała zastawa – szklanki, talerze, sztućce – wystarczyło samemu wszystko porozstawiać na właściwych miejscach i już byliśmy gotowi na ślub kolejnego dnia.







Ślub miał rozpocząć się dopiero o godz. 16, tak więc w planie była jeszcze kolejna tura zamiatania i pieczenia. Lola namówiła mnie na wizytę u fryzjera, razem z nią, jej mamą, siostrą i szwagierką a ja w spontanicznym odruchu wyraziłam zgodę. Mijały godziny a ja coraz bardziej żałowałam tej decyzji bo wszystko wskazywało na to, że termin zaplanowany na godzinę 13tą grubo się opóźni. W salonie pojawiłyśmy się ok 14:30 no i zaczęło się wybieranie fryzur z kolorowych magazynów... Salon był zarezerwowany wyłącznie dla nas więc wszystko wskazywało na to, że bez większych problemów zmieścimy się w czasie. Po raz kolejny zapomniałam, gdzie się znajduję... Fryzjerki co prawda zajmowały się tylko nami, ale to wcale nie oznacza, że specjalnie się spieszyły. W miedzyczasie przerywały pracę by np. porozmawiać z członkami rodziny właścicielki, mieszkającymi na zapleczu, czy też zrobić małe zakupy u konsultantki Avonu, która właśnie postanowiła do nich zajrzeć... Koniec końcem o godzinie 16ej dotarłam do pokoju, gdzie w błyskawicznym tempie się przebrałam i zrobiłam makijaż, by przy odrobinie szczęścia złapać taksówkę do kościoła. Widać po raz kolejny niepotrzebnie się denerwowałam, pan młody przybył kilka minut po mnie, panna młoda grubo po 17ej...

Ceremonia jak i wesele miały z założenia stanowić kombinację zwyczajów z obu stron, tym bardziej, że boliwijskie śluby nie należą do specjalnie ciekawych. W kilku momentach dała się jednak odczuć przewaga zwyczajów boliwijskich. I tak np. rodzice Markusa musieli zrezygnować z tradycji panującej w ich rodzinie – błogosławieństwa rodziców na osobności, przed ceremonią. W Boliwii pan młody nie może się spotkać z panną młodą przed ślubem dlatego rodzice mieli do wyboru – albo udzielą błogosławieństwa przed ołtarzem, w obecności wszystkich, albo wcale... W tej sytuacji zrezygnowali... Tradycją w Boliwii jest sytuacja w ktorej pana młodego do ołtarza prowadzi jego mama a pannę młodą ojciec. Mama Markusa długo się broniła, by w końcu poprowadzić go przed ołtarz. Niemniej na prawie wszystkich zdjęciach rejestrujących ten fakt widać jej bardzo niezadowoloną minę...



W Boliwii świadkami ślubu mogą być jedynie osoby mieszkające na stałe w tym kraju. To oznaczało, że Markus nie mógł wybrać nikogo ze swojej rodziny. Lola w geście solidarności zrezygnowała z wyboru kogoś ze swojej. Świadkami została para misjonarzy z Ekwadoru, która od ponad 25 lat działa na terenie Boliwii i od jakiegoś czasu przyjaźni się z parą młodą.
Sama ceremonia przebiega dość podobnie jak w Polsce. Niemiecką tradycją, którą udało się wkomponować była świeca małżeńska zrobiona przez ciotkę Markusa (jego matkę chrzestną). Mąż drugiej ciotki zrobił do tego drewniany stojak i krzyż.


W czasie ceremonii wszyscy jej uczestnicy udzielają młodej parze błogosławieństwa. Wynajęta na tą okazję grupa muzyczna prezentowała się całkiem nieźle, gorzej, gdy zaczęli śpiewać – wszelkie braki wokalne próbowali rekompensować jak najgłośniejszym śpiewem ;-)




Po ceremonii przed kościołem miało zostać podane ciasto i szampan. Niestety osoba, która miała się tym zająć zapomniała o swoim obowiązku i dystrybucja spadła na nas. Po poczęstunku można było kierować się do sali, na której miał odbyć się jeszcze ślub cywilny i zabawa. 


Jak widać na zdjęciu, dekoracja na ścianie, która w naszym przekonaniu miała znaleźć się za parą młodą, tak naprawdę została stworzona dla tortu ślubnego. W Boliwii tort znajduje się na sali od początku zabawy i jest obiektem ogólnego zainteresowania. Jeszcze zanim na sali pojawia się para młoda, pielgrzymki gości ciągną przed tort, by podziwiać jego urok. Podobno na niektórych weselach korzysta się z atrapy tortu, którą na krótko przed podaniem się podmienia. Po powrocie do domu mama Markusa przyznała się, że zrobiła palcem dziurę z tyłu tortu, by sprawdzić, czy jest prawdziwy. Był ;-)

Z uwagi na to, że tort zajmował całą ścianę, część gości zmuszona była siedzieć na zewnątrz, skazana na nieprzyjemny wiatr, bezpośrednie towarzystwo głośników kapeli i odseparowanie od wydarzeń wewnątrz. Nic chyba dziwnego, że większość dość szybko się pożegnała... Szkoda, że panna młoda nie zgodziła się na jakikolwiek kompromis w sprawie tej tradycji z tortem...


 Niestety ze względu na słabe oświetlenie sali wiele zdjęć z zabawy nadawało się jedynie do wykasowania, niemniej poniżej zamieszczam zdjęcie ślubu cywilnego i pierwszego tańca.



Ślub cywilny również odbył się z dużym opóźnieniem ponieważ urzędniczka miała problemy z odnalezieniem właściwego miejsca (brak adresu sprawia czasem kłopoty również Boliwijczykom ;-) )

Bardzo ważnym punktem ślubu były oczywiście zdjęcia grupowe ... z tortem. Młoda para stała za nim chyba z godzinę, by każdy miał szanse na upragnione zdjęcie.


Później mogły rozpocząć się tańce w latynoamerykańskich rytmach, na parkiecie królowała głównie Cumbia http://foxia.wrzuta.pl/audio/9ag5g4EF0bQ/aaron_y_su_grupo_ilusion-_al_son_de_la_cumbia

Warto zwrócić uwagę na kreację Boliwijek, szczególnie buty. Sklepy pełne są butów na potwornie wysokich obcasach i panna młoda z trudem znalazła takie, których obcas byłby mniejszy niż kilkanaście centymetrów. Bardziej wprawione panie bez problemu tańczyły w takich butach całą noc, inne, w tym Lola, szybko zmieniały obuwie na coś wygodniejszego.



Tort, planowany na północ, zjedliśmy oczywiście ze sporym opóźnieniem. Choć zjedli to za wiele powiedziane. Sama ledwo co go spróbowałam i niestety nigdy nie jadłam równie niedobrego tortu... Część gości podzielała chyba moje zdanie bo większa część tortu pozostała nietknięta. Resztki serwowane były następnego dnia na śniadanie, choć... nikt raczej się nim nie interesował. Tata Markusa postanowił zjeść dwa kawałki, które przypłacił poważnymi problemami żołądkowymi przez kolejne dwa dni...

Około 2ej towarzystwo się rozeszło, pozostała tylko rodzina, która nocowała na miejscu. Młoda para rozpakowała jeszcze prezenty i na tym wesele się zakończyło.

Na zdjęciu widać prezent ode mnie ;-) Generalnie prezenty ograniczają się do pościeli, obrusów i zastawy kuchennej, nikt raczej tutaj nie pomyśli o równie efektownych prezentach, jakie można spotkać na polskich weselach.


Następnego dnia rano ojcowie młodej pary jak i jeden z braci Loli dość wcześnie się obudzili i postanowili zająć się sprzątaniem. Dobrze się złożyło bo pojawiła się ciężarówka, która miała zabrać wszystkie wypożyczone sprzęty. Mężczyzni postanowili nie budzić Markusa i sami zająć się formalnościami. Oczywiście w czasie wesela potłukło się nieco szkła, jednak kierowca wspaniałomyślnie postanowił, że nie będą dokładnie rozliczać wszystkich braków, wystarczy jeśli dorzuci się symbolicznie parę monet. Prawie wszystko było już zapakowane, gdy zadzwoniła komórka Markusa. Brat Loli dostał ją dzień wcześniej bo do ostatniej chwili przed ślubem załatwiał różne sprawy i musiał jakoś być w kontakcie z rodziną. Gdy odebrał telefon ... pewien mężczyzna przedstawił mu się jako właściciel firmy z której wypożyczono sprzęty i zapytał czy za jakieś 15 minut mogą przyjechac i wszystko zabrać. Na informację, że kierowca jest już na miejscu zareagował paniką – okazało się że ciężarówka, na którą załadowano już prawie wszystko, należała do oszustów! Kierowca widać zorientował się w sytuacji, na chwilę odszedł udając że z kimś rozmawia przez telefon, po czym zakomunikował zmianę planów – sprzęt trzeba wyładować, przyjedzie inna ciężarówka a on musi jechać w inne miejsce. Cała czwórka w milczeniu rozładowała samochód i się pożegnała. Całe szczęście że kierowca nie próbował uciec z załadowanym autem bo prawdopodobieństwo, że policja w ogóle przyjechałaby na miejsce zdarzenia, graniczyło z cudem. Wszystko co można było zrobić, to pozwolić oszustowi odjechać...

25.08.2012

Darmowe e-booki

Moi drodzy,
dziś chciałabym poinformować Was o akcji organizowanej przez wydawnictwo Złote myśli.

Otóż od pewnego czasu wydawnictwo rozdaje e-booki, prawie za darmo ;-)

24.08.2012

Tygrysie Wzgórza

 



Autor: Sarita Mandanna
tłumaczenie: Anna Gralak
tytuł oryginału: Tiger Hills
seria/cykl wydawniczy: Otwarte dla Ciebie
wydawnictwo: Otwarte
data wydania: czerwiec 2011
ISBN: 978-83-7515-124-4
liczba stron: 472


Indie od dawna zajmują specjalne miejsce w moim sercu, dlatego też zapoznanie się z „Tygrysimi Wzgórzami” było wyłącznie kwestią czasu. Ich autorka Sarita Mandanna, z wykształcenia ekonomistka, od pewnego czasu mieszkała w Nowym Jorku, spełniając się w swoim zawodzie. Pisać zaczęła zupełnie przypadkowo, pragnąc odreagować męczący dzień w pracy. Niedługo później odkryła, jaką przyjemność sprawia jej to zajęcie. „Tygrysie Wzgórza” powstawały w późnych godzinach wieczornych, gdy Sarita Mandanna wracała do domu z pracy, a cały proces tworzenia trwał w sumie pięć lat... Nawet po ukończeniu swojego dzieła autorka ani przez chwilę nie przypuszczała, że książka, nad którą tak ciężko pracowała, stanie się światowym bestsellerem i zostanie przetłumaczona na kilkanaście języków.

23.08.2012

Zabaw się w detektywa...

Kochani,

minęło już trochę czasu od poprzednich zabaw, czas więc ogłosić coś nowego. Tym razem przydać mogą się zdolności logicznego myślenia i kojarzenia faktów...

22.08.2012

Projekt Boliwia: Podróż cz. 2


Pierwszy tydzień naszego pobytu w Boliwii miał być z założenia poświęcony przygotowaniom do ślubu. Rodzina panny młodej nie miała zbytnich możliwości by wesprzeć parę finansowo, z tego też powodu Markus zdecydował zorganizować wesele w centrum, w którym pracuje i nie ukrywał, że bardzo liczy na naszą pomoc. Niemniej zależało mu na tym by również ten tydzień obfitował w miłe wydarzenia a nie tylko pracę i trzeba przyznać, że całkiem nieźle mu się to udało.

21.08.2012

Projekt Boliwia: Podróż cz. 1

Kochani,
co prawda nadal nie dysponuję wszystkimi zdjęciami ale czas płynie i myślę, że warto umieścić pierwszą część relacji z podróży po Boliwii. Zgodnie z życzeniem większości głosujących w ankiecie, takich postów będzie więcej. Mam nadzieję że spotkają się ona z Waszym zainteresowaniem i wybaczycie mi ich nieksiążkowy charakter.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...